Ile to już lat? 40 jak nic – Ozzy może i miewał gorsze chwile, może i rozmieniał się na drobne i spektakularnie (chyba, że z wysokości siodełka quada) upadał. Zawsze jednak się podnosił i pozostawał szaleńcem z krzyżem na piersi. Na swój najnowszy album kazał nam czekać zaskakująco krótko - 3 lata dzielą ten krążek od Black Rain (a przerwy zdarzyły się nawet sześcioletnie). Mimo wszystko to jednak nadal 3 lata – wystarczająca ilość czasu, by zadbać o produkcję i jakość muzyki (mam nadzieję, że niejaki Axl Rose kiedyś przeczyta te słowa).
Scream jest albumem kapitalnym i basta. To zdanie przepisałbym najchętniej ze sto razy, rzucił pisanie w diabły i wrócił jak najprędzej do materiału Króla Ciemności. Dawno się tak dobrze nie bawiłem przy tego typu heavy metalu. Płyta świetnie brzmi, kompozycje mają odpowiednią ilość mocy, dużo się w nich dzieje. I najważniejsze: Scream sprawia wrażenie, jakby został nagrany przy okazji jakiegoś jamu w małym pubie w gronie przyjaciół. Czuć tutaj absolutny luz. Założę się, że Ozzy przy nagrywaniu tej płyty bawił się wybornie.
Bawmy się i my! Początek płyty sprawia, że w miejscu raczej nie usiedzimy. Intrygująca melodia, brudny bas, potężne, miarowe uderzenia perkusji, troszkę elektroniki w tle i przekształcony wokal Ozzy’ego. Tak to wygląda w skrócie. Dodajmy do tego świetną formę Księcia i możemy powiedzieć, że mamy już wyobrażenie o tym, jaka to płyta, a przy okazji zdążyliśmy dostać wypieków i spocić się machając głową. Potem zaczynamy też skakać, skandować, klaskać i dziękować wszystkim bóstwom jakie są w okolicy za to, że Ozzy postanowił nagrać album bezpretensjonalny, nie wydumany, szczery.
- Najnowsze recenzje muzyczne
- Słodcy Finowie
- Gorillaz - „Plastic Beach”
- Człowiek orkiestra, Path Metheny „Orchestrion”
- A Silver Mt. Zion – Kollaps Tradixionales
- Four Tet - There is Love in You
- „Soldier of love” Sade - konsekwentna melancholia
- Goldfrapp – Head First
- Spoon – „Transference”
- Stone Temple Pilots
- Hey – „Re-MURPED”
- Sia – We Are Born
- Kent – „En plats i solen”
- Iron Maiden - Final Frontier
- Hurts – Happiness
Wszystko na tym albumie się broni. Riffy są konkretne, mięsiste. Sekcja bije między oczy i raczej nie ma od tego odstępstw. Solówki raz świdrujące, raz wolniejsze, ale melodyjne (trochę miejscami trącą Slashem). Nawet ballady, jak to w przypadku solowego Ozzy’ego, ckliwe i słodkie nie przeszkadzają. Nie jest to co prawda Mama I’m Coming Home, ale można bezboleśnie się z nimi zapoznać (zwłaszcza z Time – trochę w stylu patetycznych ballad z lat 80-tych). Zresztą mam wrażenie, że Life Won’t Life ze Scream, inspiruje się tamtym przebojem dosyć mocno… Zapożyczeń czy autocytatów jest kilka: morellowski riff w I Wnat It More (zresztą cały ten numer brzmi jak Audioslave na gazie – posłuchajcie refrenu, przebojowo że hej!) czy bardzo sabbathowski Diggin’ Me Down (kapitalny numer!). Nawet skojarzenia z Kornem się pojawiają (intro do Fearless).
Dużo tutaj różnych smaczków: a to elektronika subtelna, a to zabawy z wokalem, a to smyki i akustyki. I dobrze, dzięki temu nie jest duszno, człowiek ma wrażenie, że świat wiruje jak płyta w odtwarzaczu. Dziarski z tego Osbourne’a 62-latek.
Scream to pierwszy album z nowym gitarzystą. Zakka Wylde’a zastąpił Gus G. I słusznie. Wydaje mi się, że tamten duet już się wypalił: zbyt silne osobowości współpracują niechętnie. Wylde zresztą ma swoje projekty, w których sprawdza się znakomicie. No i tam może pośpiewać. Może właśnie w zmianie gitarzysty trzeba upatrywać nowocześniejszego brzmienia wioseł, co powoduje, że radość ze słuchania jest zwielokrotniona: nie dość, że gitary dobrze brzmią, to może się słuchacz zastanawiać jak to zrobili, że te gitary tak świetnie brzmią, a gitarzysta nie zapomina o hard rockowych korzeniach.
Czy coś bym zmienił? Tak. Częstotliwość ukazywania się takich albumów. Panowie Wielcy, Ozzy pokazał, że można. Nagrywać, ale to już!


